Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
112
──────


wał się odmłodzić. Mocno szpakowate włosy jego były teraz czarne, jak heban, wąsy zaginały się ku górze zwycięzko, a garnitur, robiony u pierwszorzędnego krawca, pokrywał umiejętnie ociężałość figury, na któréj znać było dobrze pięć krzyżyków. Nie dziw więc, że ta zwyczajna postać musiała budzić szczególny wstręt w wykwintnéj, wyszukanéj, przywykłéj do wyrafinowanych form kobiecie.
Bo téż pan Melchior nie odznaczał się niczém — niezém zgoła. Umysł, wady, przymioty: wszystko to było u niego zwyczajne i tworzyło arcy powszednią harmonię pospolitości. Ślepy traf rzucił mu w rękę fortunę, odziedziczoną po krewnym, której­‑by nigdyby sam zdobyć nie umiał. I fortuna ta była jedyną wyróżniającą go cechą. Pierwsze jego słowo było niezręcznością.
— Panno Marcelo! — zawołał całując jéj rękę — jakże się cieszę, że panią widzę wreszcie. Byłem tu próżno tyle razy.
Odpowiedziała mu, iż przeszli wszyscy bardzo ciężką chwilę; dziękowała za pamięć, ale oczy jéj odwracały się od niego. Dotąd był­‑to jeden z wielu bywających u nich, dawny znajomy ojca, dla którego była zawsze uprzejmą, jak wzorowéj gospodyni domu przystoi. Dziś po raz pierwszy spojrzała na niego, jak na człowieka, co chciał ją poślubić i widok ten był jéj nieznośny.