Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
111
──────


jéj wyrywały się coraz cichsze okrzyki: „gdybym mogła umrzéć!”, jak łkania z piersi uspakajającego się dziecięcia.
Stanisław nie omylił się w swoich przypuszczeniach. Nazajutrz rano nadszedł świeży bukiet od pana Melchiora z prośbą, by Marcela widziéć się z nim raczyła, a w ślad za nim przybył on sam i... został przyjęty.
Stary kawaler był widocznie wzruszony, ale niestety, wzruszenie powabu mu nie dodawało. Minął dla niego niepowrotnie czas, w którym drżenie głosu, wzrok wilgotny, rumieniec na twarzy, te oznaki namiętności mogły wywołać współczucie.
Są ludzie, u których urok młodości zastępuje rozum, wprawa życiowa, wysoka inteligencya; żywość przemienia się u nich w powagę, krewkość w głębię uczucia — tym sposobem życie równoważy nowemi darami to wszystko, co odbiera, kładzie indywidualny stempel na postaci, nadaje piękność właściwą dojrzałości i sprawia, że mąż siwowłosy przyćmi nieraz młodzieńca w sercu wybrednéj kobiety. Ale pan Melchior takim człowiekiem nie był. Rysy jego pospolite, niepodatne były do delikatnego wyrzeźbiania, a co najważniejsze, brakło mu wewnętrznéj siły, któraby tego dokonała. Lata pogrubiły je, powlekły ogorzałym czerwonawym kolorytem i uczyniły tém pospolitszemi.
Chcąc przypodobać się Marceli, pan Melchior usiło-