Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
109
──────


Słowa te wywołały blady uśmiech na jéj usta.
— Wiesz dobrze, iż jest tu tylko jedna droga dla kobiety — małżeństwo.
— Z panem Melchiorem! — wybuchnęła Jadwinia, która dotąd w milczeniu przysłuchiwała się téj całéj rozmowie.
— Choćby z samym dyabłem! — zawołał rozgniewany.
Ona, nie zważając na to, mówiła daléj:
— Pan Melchior jest stary, brzydki, pospolity...
Łzy popłynęły strumieniem z oczu Marceli.
— Właśnie czas zważać na dziecinne uwagi i fochy! — ciągnął daléj brat rozgniewany. — Nie mamy nic — nic, nic: rozumiesz? Za parę dni sprzedadzą wszystko, co tu jest, i jeszcze nie opłacą długów. Będziemy musieli wyjść z tego domu, jak żebracy, nie wiedząc, co jutro do ust włożymy. Zapadamy w otchłań nędzy. Odwracają się od nas wszyscy. A kiedy człowiek, posiadający miliony, wyciąga do nas rękę — ty szalona, miałabyś wahać się i płakać, dlatego, że ten człowiek nie jest dość powabny?
Nigdy może Stanisław nie przemawiał z taką stanowczością. Był on w położeniu tonącego, który chwyta się zbawczéj deski.
Marcela milczała z załamanemi rękami, z oczyma błyszczącemi łzami.
— Tylko dzieci i szaleńcy bezmyślnie zakładają ręce — mówił Stanisław.