Przejdź do zawartości

Strona:PL Marrene Dzieci szczescia.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
108
──────


— Nie udawaj, Marcelo — wyrzekł szorstko. — Pan Melchior był tu już wiele razy i niezawodnie przyjdzie dziś jeszcze, lub jutro.
Westchnęła z głębi piersi.
— I ja go mam przyjąć? — szepnęła, oglądając się wokoło z wyraźnym wstrętem — tu!
Mówiąc to, zwracała na brata wzrok pytający, jakby sama nie wiedziała, co ma uczynić.
— Ma się rozumiéć — odparł stanowczo. — Czy sądzisz, że on nie wie o tém, co tu zaszło? O zerwaném małżeństwie z Czerczą? o wszystkiém, co ciebie obchodzi? Widocznie pragnie przyjść nam z pomocą, ale chce, żebyś mu do tego dała prawo.
— Ja! — zawołała z wybuchem żalu — ja? O! Stasiu!
Stanisław zbliżył się do niéj, wziął jéj obie ręce i mówił:
— Posłuchaj mnie. Byłaś zawsze rozumną. Czy chcesz daléj prowadzić życie, jakie się przed nami otwiera, pracować, jeśli tylko pracować potrafisz, lub konać głodową śmiercią? Znosić co chwila upokorzenia, jakie są zawsze udziałem ubogich, więdnąć, marniéć, przekwitać, nie używszy życia ani potęgi swéj piękności?
Wzdrygnęła się na myśl o tém, a on ciągnął daléj:
— Albo téż odzyskać stracone położenie, być znowu bogatą, strojną, otoczoną hołdami, poważaniem, zazdrością?...