Strona:PL Mark Twain - Przygody Hucka 01.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łem więc do rzeki i wiedząc, gdzie jest owa zatoczka, biegiem do niej, tak mi już pilno było uciec z tego miejsca nieszczęsnego. Tymczasem, patrzę, niema tratwy! Ażem zdrętwiał! Przez chwilę tak mi dech w piersi zaparło, żem głosu wydobyć nie mógł, ale gdym oprzytomniał, krzyknąłem. A tu, o kilka sążni odemnie, głos się odzywa:
— To ty, złotko moje? Chwałaż Bogu! Cicho... bez hałasu!
Był to głos Jim’a, który nigdy jeszcze nie wydał mi się tak miłym.
Gdym się wreszcie dostał na tratwę, Jim wyściskał mnie i wycałował z wielkiej radości, poczem rzekł:
— Bóg z tobą, dziecko! Ja myślałem, że ciebie znów zabili.
Jack był tu i mówił, że już chyba nie żyjesz, kiedy nie pokazałeś się w domu przez dzień cały. Przygotowawszy więc tratwę, przysposobiłem wszystko do odjazdu i czekałem chwili, gdy Jack powróci z wiadomością, że już naprawdę nie żyjesz. Jakem ja też szczęśliwy, żeś wrócił, złotko ty moje!
— I ja także — powiadam. — Nie znajdą mnie, pomyślą więc, żem zabity i że zwłoki moje popłynęły w dół rzeki... Będą nawet mieli powód tak myśleć... Nie trać więc czasu, Jim, ale odpłyńmy ztąd szybko i jak najdalej...
Nie miałem spokoju, dopókim nie zobaczył, że tratwa znajduje się na środku rzeki, o dwie mile od tego wybrzeża, zkąd widziałem jeszcze rodzinny dom Bucka. Wywiesiwszy latarnię sygnałową, poczuliśmy się znów swobodni i bezpieczni. Od wczoraj nic