Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żaden nie przerywał ciszy, zwierzęta i ptactwo dzikie oswoiło się z nią do tego stopnia, że zakradały się nawet do środka; jeże mieszkały w izbie, a gniazd pełno było w szczelinach. Szare, nieszkodliwe węże zaglądały do garnków i sypiały w popiele, a chleb leżący na stole dziobały dzięcioły.
Stary znosił to zuchwalstwo bez oburzenia, ale i bez uciechy, odstąpił im jakby chatę, a sam, byle wrócił z obchodu, siadał na przyźbie. Tam jadł strawę, tam łatał odzież, tam wyrzynał na leszczynowym pręcie tajemnicze karby i znaki, z których potem czytał rządcy rachunek porębów i gospodarki leśnej.
Tak mu mijały zimy i lata. Nie potrafiłby ich zliczyć, bo do tego rachunku nie używał leszczynowego pręta, ale czuł, że sporo kresek i krzyżyków miał na ramionach. Szczególnie nogi odczuwały żywot spędzony w nieustannej pracy po wilgoci i pniach. Sztywniały mu w kolanach, obrzękały zimą.
Jednakże służbę pełnił z regularnością zegaru, tylko w święta już wypoczywał, leżąc w zimie dzień cały na piecu, latem wygrzewając boki w słońcu na przyźbie. Milczącego tego odpoczynku nie przerywało mu nic — nawet myśli. Było to wpółsenne odurzenie.
Pewnego święta wczesną wiosną leżał tak wła-