Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przestała chodzić na zarobki, śledziła ojca wystraszonym wzrokiem. On powrócił do swej ponurości i apatyi. Ale natura, która jego powoli posuwała ku pochyłości grobu, a kwiatom kazała kwitnąć na prochach zeszłorocznych, popychała dziewczynę ku życiu i miłości.
Tęsknota jej zdradzała się pieśnią i zadumą, roztargnieniem i niepokojem, rumieńcami, gdy wstępował do chaty parobczak śniady i smukły ze wsi, z za oparów.
Zachodził w dzień zwykle, gdy nie było starego, a przed zmierzchem wracał do domu.
Chodził tak całe lato i jesień, a strażnik o nim nie wiedział, nigdy nie spotkał. Aż raz, gdy wrócił z obchodu do chaty, spostrzegł na ziemi rozsypane kraśne kaliny, jak korale.
— Skąd to? — spytał.
Zmieszała się dziewczyna.
— Znalazłam w lesie.
— Kłamiesz. Jest jeden krzak — tam na błocie. Kto tobie przyniósł?
— A to może chłopiec, co tu zachodził dzisiaj.
— Jaki chłopiec?
— Paweł.
— A on tu czego był?
— Chciał u was ul kupić.
— Kłamiesz!
Dziewczyna zawahała się i runęła mu do nóg.