Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czaple chodziły bezkarnie przed wrotamo, a wiewiórki uganiały się po strzesze.
Na śliwie, na dębie, w chwastach ogrodu gnieździły się roje ptactwa, świegocąc, nawołując się, zdradzając bezkarnie.
Strażnik był po całych dniach w lesie, dziewczyna nie trwożyła tych sublokatorów. Już dorosła i była piękną, zdrową, śmiałą w swej dzikości.
Poczęło ją ciągnąć do ludzi i do towarzystwa. Latem chodziła o wiorst kilka na zarobki — nie dla grosza, ale by się wygadać, wyśpiewać, poswawolić.
Ludzie gadali, że stary strażnik grosz zebrał, a ona nie przeczyła, śmiejąc się zalotnie do parobczaków.
Poczęły do straży schodzić się latem kobiety, zimą młodzi chłopi, niby za interesem do strażnika. Ponurość jego i srogość trzymała jednak kumoszki i zalotników w przyzwoitej od rzeczywistego celu odległości.
On zdawał się zrazu nie rozumieć, czego chcą. Dopiero gdy jedna ze śmielszych kobiet wręcz o swatach do jedynaczki wspomniała, zawarczał jak zwierz:
— Ja ją dla siebie hodował, a nie dla wsi. Umrę, to wtedy niech idzie — pierwej niech mi się nie waży. Słyszysz!
Popatrzał na córkę strasznemi oczyma. Po tem ostrzeżeniu odwiedziny się przerwały, dziewczyna