Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słońce zachodzi i mleczne, niezdrowe mgły przybiegają ku nim z rozdołów.
Żurawie w górze kraczą, chłodna rosa pada, i tylko surmy minorowym akordem mącą ciszę pól pustych, bo zresztą ci walczący nie mówią, nie jęczą, ani tryumfują.
Słońce się chowa za chmurą rudą, opary gęstnieją.
Temu, co tam leży pod gruszą, czas do domu wracać. Wstaje tedy z głuchem stęknięciem. Rąk i nóg nie czuje, głowa mu cięży, wlecze się ciężko, utykając po świeżej roli. Czarne dlań zagony, ponura cisza — a gorycz napełnia zaschłe gardło, ciśnie się do zagasłych źrenic i nieznośną niemocą wsiąka we wszystkie nerwy i żyły.
Dochodzi zawrotu i krzyża, skąd codzień raz jeszcze na zagony swe spoglądał. Machinalnie staje i teraz, ale wzrok idzie wyżej, dalej, i staje na wzgórzu sośniną porosłem. Rodzi zagon źdźbło, wzrasta ruń w kolana, strzelają kłosy, kwitną, dojrzewają ziarna. Potem je słońce spali, sierpy zetną, cepy obiją — żeby wróciło do ziemi.
Takci i on rósł i kwitnął — teraz czuje się kłosem podciętym, ziarnem bitem na klepisku — rychłoż mu do ziemi wrócić?
Tam już poszła przed nim krasa młodzieńcza, poty i krwawe trudy, lata i marzenia. On się został do czasu niedługiego.
Kark się garbi, ramiona mdleją — rychłożli go