Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skują się daleko, nie jak deszcz, ale jak tuman, jak pyły lotne. I widzi on, co ta sieje. Widzi pyły ostu i bławatków, a najwięcej głodku podłego swych ziarenek i perzu ząbki i śnieci zarodki. Sieje, sieje. Co on krok, to ona trzy, co on garść, to ona pięć.
Ścigają się, aż mu ramiona mdleją, a pot przez odzież paruje.
Chwilami tuman je okryje, myśli on, że ją prześcignął, aż oto znów widzi przed swemi stopy jej ślady w ciasnej rozorze zagonu. Więc to ta, o której ojcowie mówią, od której widoku człowiek moc traci — ta jędza niedola!
Ale on jeszcze bary ma silne i olbrzyma młodego potęgę. Wszystkie nędze żywota, niedospane noce, niepokoje — mozoły krwawe wychodzą mu z duszy na usta w strasznej klątwie i zaciekłość go ogarnia.
Co ona, ten cień, przeciw niemu. Zastępuje jej drogę przy gruszy na miedzy i wzywa do śmiertelnej walki.
— Czegoś tu? — woła. — Zbójnico, krzywdzicielko. Głód mi niesiesz i chwasty. Pójdź tu i zmierz się ze mną. Bojowałem żywot cały, tyś się kryła! Teraz cię widzę. Pójdź na miedzę, abym cię zdławił. Nie pokonałaś mnie jeszcze, abyś mi miała przodować.
Stają naprzeciw siebie i poczynają bój.