Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czytający jeszcze dalej kalendarz odsunął i oczy kilkakrotnie zmrużył, jakby im nie dowierzał. Poruszyły mu się dziwnie brwi siwe, usta opadły w kątach. Potrząsnął tu i tam głową.
Tam do licha, o jakim to błaźnie mowa? Przecież nie o nim! Wprawdzie Józefem go ochrzczono — no — i zdaje się, że do konwiktu uczęszczał, ale co breweryj i długów, jak żywo nie pamięta. Ojciec z pośpiechu może go z tym Zarębą zmięszał.
Okulary przetarł i czytał dalej.
1-go lutego. »Wyprawiłem woły do Odessy z Paszkowskim. Lepiejbym to sam załatwił, ale Zaleski i Bołońdź naznaczyli mnie superarbitrem w sprawie o tę karczmę graniczną. Ludzie mi radzą oddać Józefa do miasta na karyerę sądową. Jeszcze co może! Chłopiec w klasztorze został urwiszem, w mieście zostanie skończonym drapichrustem«.
— No, no, no — hm hm! Same pomyłki. Myszy tu chyba sens wygryzły!
7-my luty. »Mrozu stopni 20 rachuje gorzelany. Zmarł pan Marcin Rawicki. Jadę na stypę. Owce padną na motylicę. Pszenica sypie dwa korce z kopy. Monika gryzie się Józefem i niedomaga«.
12-ty lutego. »Chrzanu nie przetrzesz — baby nie przeprzesz! Jadę po Józefa. Zaleski napomyka, że mu młodszą córkę da! Może i racyę ma jejmość. Biorę z sobą Ignacego, Jana, Rafała, brykę, kasztany — no i wóz z leguminami dla ojców Pija-