Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kał i czekał, aż się chłopak ośmielił, poznał go i wypełznął z gąszczu. Potem zaraz do chleba się rzucił, pożerając z łapczywością zwierzęcia, o nic nie pytał, ani odpowiadał.
Brat bydło obejrzał i wrócił.
— O! krasy żyje? — rzekł radośnie.
Nazar głową kiwnął.
Chłop fajkę zapalił, i po łąkach zastygłe swe oczy wodząc, zamruczał:
— Pora kosić już.
Godzinę zabawił i obadwa milczeli.
Wreszcie Nazar się odezwał:
— Ohapa się utopiła, tam! — palcem wskazał.
— Aaa... ze wszystkiem się utopiła?
— Ale, raki zjadły.
— Nu, a któż tam ich bydła pilnuje?
— A kto? Nikt.
— Trzeba powiedzieć, żeby kogo przysłali.
Wstał, popiół z fajki wytrząsł i do łódki się skierował.
Nazar usta otworzył, ale tylko stęknął i patrzył nieporuszony za odjeżdżającym.
W garści chleb trzymał i cicho poczęły mu na ten chleb łzy padać.
Na łodzi chłop stanął i zepchnął ją na czarną wodę. Zrazu cały był widoczny, silny, czysto odziany, w czerwonym pasie, z karkiem i ramiony potężnemi. Pochylał się miarowo za wiosłem i znikał powoli. Wśród szarych kiści oczeretów mignęła kil-