Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/083

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i strzygąc uszkami. Pomimo biedy, miała zawsze impertynencko-zalotną minę.
Zaczepił też ją wróbel adwokat.
— Nóżki zaziębisz!
— Ech, co mi tam!
— Kogóż to wyglądasz?
— A wiosny.
— Toś zawcześnie wyszła.
— Skąd wiesz?
— Mam kalendarz.
— To powiedz, kiedy zima nas porzuci.
— Daj trzy orzechy.
— Może jeszcze co! Widzieliście go!
— No, to nie powiem. Kalendarz kosztuje!
— To go sobie zjedz.
Machnęła kitą i pobiegła. Nóżki jej po śniegu czyniły jakby łańcuszek perełek, w które wpadało słońce i złociło je. Czasem przystawała, grzejąc łapki, czasem podnosiła się w górę, lub grzebała śnieg zawzięcie.
Zabiegała do krzaków jałowca, w nadziei, że znajdzie choć parę jagód przymarzłych, ale przed nią już jemiołuszki tu żerowały, bo znalazła po nich piórko złote z czerwonem, a obwąchawszy je, pobiegła do dębu, w nadziei znalezienia choć jednej żołędzi.
Ale i tu nic — nic. Z desperacyi zwiesiła kitę, szron osiadł jej na wąsikach i na końcach uszu,