Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/082

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cami matki wszystkie orzechy i pożarły do pół zimy zapas całoroczny.
Obiła je, ale co to pomoże.
Kory gryźć nie chcą, żadnego ziarna niema, a i pożyczyć od kogo niema.
Machnęła kitą tu i tam, zaruszała wąsikami, przestąpiła z nóżki na nóżkę.
W dziuple hałasowały dzieci. Z głodu teraz codzień się biją i gryzą o łupiny orzechów. Matka już i rozbrajać przestała. Jak się biją, zapominają o jedzeniu.
Znowu machnęła kitą i skoczyła na niższą gałąź.
Stara choina pogardliwie na nią patrzała.
— Dobrze ci tak, kiedy nie dbasz o obyczaje. Byłby mąż — byłby opiekun. Na co zarobiłaś, to masz! Błoga imaginacya: jednej babie tyle bachorów wykarmić! Żeby to choć naukę wzięło. Gdzie tam! ledwie to podhoduje — do psich figlów gotowa! Cierp asanna, cierp!
Wiewiórka jakby nic, machała kitką i zbiegała na dół. Na śniegu tak ją chłód objął, że dwie przednie łapki podniosła do pyszczka i chuchała w nie.
Zajrzała do nory borsuków, ale się zlękła czarnego korytarza, i wstydziła się żebrać u dzietnych, jak i ona sąsiadów.
Znowu przykucnęła na śniegu, grzejąc łapięta