Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tych dwoje po fali, jak duchy złośliwe mary topielców.
Kobietę lęk straszny i groza objęły. Czuła, że jakieś złe nieuniknione idzie ku niej, że to ono szepce, i jęczy, i chychocze w ciszy. Drżała, zamykając oczy, kuląc się do dna łodzi. Jakób zdawał się też słuchać i rozumieć. Twarz jego twardniała z chwilą każdą, a pot na skronie wybiegał; jeszcze resztę tego kochania wielkiego mordował w sobie, jeszcze w duszy słyszał prośbę o litość. Ale już mu nocka i cisza źle radziły, już tężał w postanowieniu.
Z wyższego kanału wbiegła łódka na przestrzeń szerszą, bardzo czarną, nagą. Grzybienie tu nie rosły na głębinie, drobne wiry bulkotały, jak żmije się kręcąc, rzucając białą pianę.
Znowu człowiek głos podniósł zgłuszony:
— Zawiązała ty mnie świat, a ja tobie, Ni ty mnie będziesz, ni komu. Po co ty na świecie? Trzeba skończyć. Trzeba mnie ciebie stracić, a tobie się uspokoić. Tak sądzono. Będę ja bez ciebie, jak ciało bez duszy, i ty bezemnie tak samo. Dziś ja ostatni raz po ciebie popłynął. Teraz tobie wolę dam — rzeka do twojej wioski płynie — wrócisz pod Maćkową chatę. Wolno tobie będzie jego pieścić i całować, wolno w noc mu pod okienkiem śpiewać. Już ja mu ciebie teraz oddam.