Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Położył wiosło, w zanadrze sięgnął, dobył chustkę na końcach krasno haftowaną, długą.
— Tylko żeś mi żoną być ślubowała, w małżeńskim zawoju cię odprawię na owe gody.
Łódka zakręciła się w wirze, prawie na miejscu stała.
— Jakób! — krzyknęła kobieta — daj mi żyć!
— A tyś mi dała? — rzekł, postępując ku niej.
— Rozbójniku, zwierzu, puść! Ratujcie!...
Głos zdławił się. Jakób jedną ręką obezwładnił ją, drugą chustę około głowy i twarzy okręcił mocno i ścisnął przy gardle.
Szamotała się słabo pod jego siłą niedźwiedzią. Na rękach ją uniósł, sekundę się zawahał i cisnął owym wirom na żer. Zakotłowała się woda, porywając ją, jak swoją, jakby pastwiąc się, wyrzuciła raz i drugi na wierzch, urągliwa w swej mocy wobec jej ostatnich rozpaczliwych odruchów. Biały zawój błysnął, potem ręce tylko, potem już nic, tylko znowu wiry się kręciły z gadzinowym sykiem, i coraz dalej szerokie koła rozbijały się po toni.
Jakób pot zimny rękawem otarł, wiosło podniósł i z powrotem w wązkie przejście zawrócił.
Znowu wielka cisza wróciła na okół, srebrny miesiąc z boku mu towarzyszył, a owe mgły biegły za nim, jakby się łódki czepiały, jakby się na nią wprosić chciały.
Wiatrak rozkrzyżowany, dziwaczny w tej pustce, drogę mu zabiegł jak drogowskaz fatalny, i zno-