Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stara za rękę go ujęła.
— Jakóbku! pożałuj, nie bij! opamięta się! — prosiła, wznosząc ku niemu blade oczy.
On się po chacie obejrzał. Kobieta stała już do drogi gotowa, z płachtą szmat na ręku, przyglądała mu się więcej ciekawie, niż z bojaźnią.
— Daj, poniosę! — rzekł krótko.
Potem starym się skłonił i czapkę nasunął na oczy.
— Pochwalony!
— Na wieki wieków. Szczęśliwej wam drogi.
— Zostańcie zdrowi!
Drzwi skrzypnęły i ucichło wszędy.
Ścieżką ku rzece szło tych dwoje, nic do siebie nie mówiąc, kobieta przodem, mężczyzna za nią — nów księżyca czynił z nich czworo. Cienie szły także i zdawały się tych ludzi eskortą duchową, szepcącą coś do ucha.
Na ścieżce spotkali kilka dziewek z wiadrami pełnemi.
Pozdrawiano się w przechodzie, ale skoro się minęli, rozlegały się chychoty i szepty.
— Widzicie, głupi Jakób po żonkę znowu przyjechał!
— Ale, cygańską krew chce oswoić. Cha, cha, cha!...
Człowiek słyszał te szepty. Spuścił głowę, poczerwieniał ze wstydu, pośmiewiskiem był. Nie rzekł jednak słowa.