Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zeszli łąką do rzeki, która z cichym szelestem muskała łódź na brzeg wypchniętą, pełną suchego szuwaru. Na posłanie to rzuciła się Marynka i ułożyła, jak do snu.
Jakób manatki jej podał, czółno na wodę spuścił i stanąwszy w końcu, jednem wiosłem i sterował, i pędził zarazem.
Odrazu odskoczyli na drugi brzeg, w cień nizkich krzaków, i po chwili w zwrocie stracili z oczu wioskę. Byli sami, zupełnie sami w tej nocy majowej.
Strażnik zdjął strzelbę, torbę i surdut. Ciepłość owa, którą wspominał, że wskróś za serce bierze, ogarnęła go. Księżyc oświecał go w pełni, przez rzekę ścieląc szlak srebrny, w którym on ciągle łódkę utrzymywał, smutnemi oczyma zapatrzony w dal.
Wilgotny, surowy zapach wznosił się z toni; niekiedy trącona wiosłem mięta rzeczna rzuciła smugę woni ostrej; na rzece srebrno-błękitnej, jak gwiazdy białe, połyskiwały grzybienie w rozkwicie i szare sitowia były jak chmurki małe na gładkiej, żywej tafli.
Po gajach nadbrzeżnych głuszyły siebie wzajem słowiki, po łąkach błyskały ognie błędne, wznosiły się białe opary, a nigdzie śladu nie było człowieka.
Jakób wiosłował bez szelestu, jakby ciszy trącać nie chciał, ni płoszyć.