Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Hieronim powróciwszy, znalazł wprawdzie obiad, ale Bazylego nie było wbrew obyczajom, na wieczerzę nie wrócił także, aż się inżynier zaniepokoił.
O północy przyszedł zmęczony, chmurny i trochę jakby pijany. To się zdarzyło po raz pierwszy.
— Gdzieżeś to był? — zagadnął młody człowiek, odrywając na chwilę oczy od jakichś planów.
— W barakach — odparł lakonicznie.
— To widać — zamruczał Hieronim — zaglądałeś w kieliszek, stary!
— I panu warto tak zrobić, zamiast pisać po całych nocach! Czy się pan dziś nie położy?
— Nie, mam dużo do roboty. Możesz spać, stary.
Bazyli zamruczał coś niewyraźnie, nie usłuchał pozwolenia po staremu, zapalił fajkę, siadł w kącie i, korzystając ze swych zasług, napełniał pokój dymem.
Coś sumował, nie spuszczając oka z pracującego; wyglądał teraz już zupełnie trzeźwy, ale posępny.
I tak spędzili noc, nie odzywając się do siebie. O brzasku inżynier wziął za czapkę i do baraków poszedł, budząc po drodze pomocników i dozorców. Bazyli przeprowadził go do progu.
— Pan nie chce śniadania? — spytał.
— Dziękuję, stary, nie mam czasu
— A na obiad pan wróci?
— I to nie, bo mnie dziś czekają u kolegi.
— To i ja sobie pójdę!
Tak się rozstali. Wysmukła sylwetka młodzieńca znikła w gęstej, białej mgle wodnej, sługa przezornie zamknął budę, otulił się w szary szynel żołnierski i, mrugając na wsze strony swem jedynem okiem, ruszył w przeciwnym kierunku, ku warsztatom.
Ze ślusarzami to, najgorszą hałastrą robotniczą, zaprzyjaźnił się sługa Hieronima; trafił na śniadanie,