Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Hieronim nie panował nad sobą. Skoczył do bratanka.
— Czemuż nie powiesz odrazu: złodzieju, kiedy mi kraść radzisz! — krzyknął. — Za kogo mnie masz? Jam z tobą nie hulał, nie pił, nie grał, nie rzucał w błoto cudzych pieniędzy, honoru, sumienia, zdrowia i duszy! Jam ci nie był kolegą i znać cię nie chciałem, boś mi wstydem był! Mało ci własnej hańby, chcesz mojej! A no, to idź mi z oczu, bo ja siebie nie mam na zbyciu, ani cię ratować nie myślę pod takim warunkiem! Szukaj sobie łotrów w swoim świecie! Idź precz! Słyszysz? I pamiętaj, że gdy na głowie uczciwego człowieka jest wstyd, a on żyje, to chyba muru niema, żeby głowę roztrzaskać! Idź!
Wojciech zwiesił głowę, wyszedł, potykając się, przestraszony głosem i spojrzeniem młodszego. Pierwej jednak zgarnął skwapliwie pieniądze ze stołu.
Na podniesiony ton pana Bazyli ukazał się z pomocą. Gość zniknął za drzwiami.
— Wyrzucić jego rzeczy, jeśli są! — krzyknął na sługę inżynier. — Już on nie wróci tu więcej.
Jednooki spełnił gorliwie polecenie, ale Wojciech nie czekał na manatki. Z odkrytą głową, bez płaszcza, przepadł gdzieś w cieniach nocy.
— Niema — mruczał Bazyli posępnie — bodaj go czart zdusił! Nie wróci, pan powiada! Oho, to on go nie zna! Tacy wracają! Tfu!
Hieronim długo w noc chodził po biurze. Sen go odbiegł. Ohydna twarz Wojciecha wyglądała z każdego kąta, to chychocząc piekielnie, to grożąc. Był to nowy wróg do tylu innych.
Rano nie znaleziono tłómoczka przed progiem. Czy go kto ukradł, czy zabrał właściciel? Nad tem rozmyślał Bazyli po odejściu pana, siedząc na ławeczce koło budy i paląc nierozłączną fajkę. Pytanie to nie dawało mu spokoju.