Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zamyśliła się. Twarz jej nerwowa zmieniła kilka razy wyraz. Wreszcie rzekła:
— Jest pan bajecznie bogaty, kiedy może sobie na takie zbytki pozwolić.
Milczał. Patrzał w dal swemi smutnemi oczyma, a ona się wpatrywała w niego, aż poczuł ten wzrok, i spojrzeli na siebie. Smutek przeszedł zaraźliwie w jej źrenice i powaga zmieniła wyraz twarzy.
— Ja sobie nigdy nawet nie mogłam pozwolić na wybór serca w tem, co ludzie nazywają miłością. Miałam matkę, która mnie pilnowała... dla karjery. Karjera, sława — sława, karjera! To bóstwo, co zastąpiło bałwany kartagińskie, którym się służyło, które się czciło — rozpustą.
Teraz nie mam matki, mam sławę i karjerę, ale mnie już nie trzeba pilnować. Niema czego: ani duszy, ani serca!...
Wstała, podeszła do pianina i usiadła przy niem. Zaczęła preludjować, błądzić wśród tonów...
— Przyszłam, żeby panu coś zaśpiewać, ale co? Wszystko dla myśliciela jest zohydzone, dla mnie w tej chwili wstrętne. Zaśpiewam panu coś, czego nie zna świat, ni teatr, i czego nigdy nie śpiewam, bo tego nikt me rozumie. Ludową pieśń puszty węgierskiej, dziecinne wspomnienie, kiedy byłam małą, dziką dziewczynką i nazywałam się jeszcze Aranką.
Zaczęła śpiewać. Proste to było, smutne, tęskne, z chwilowemi rozbłyskami dzikości. Hamowała głos; czasami przechodził w rozkoszne pianissima żałosnej skargi.
Skończyła. Melodja drżała jeszcze w powietrzu, rozpływała się coraz lżejszemi, dalszemi falami, i zapanowała cisza.