Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Prawda, niemiłe mi te pieniądze. Chciałem za ten rok innej zapłaty, spodziewałem się innych rezultatów, myślałem, że pociągnę w inny świat, do ideałów, hrabiego Andrzeja. Dostałem pieniądze i usunięcie jako szkodliwy. Żal mi, jestem jakiś obolały, osłabły. Czyż oni już więcej nic nie mają i nie dadzą, tylko pieniądze? Czyż, jak wszystko dawne na świecie, idą w ogólną ruinę bogów i olbrzymów, w zmierzch i noc zniszczenia? Człowiek ciągle szuka jakiegoś stałego głazu, a do czego się dotknie, wszystko się wali!
— To cię gryzie? No, to chwała Bogu! Bałem się, że sumienie, a to tylko bujna młodość. Co nam robaczkom drugich sądzić, uczyć i krytykować! Byle samemu nigdy Pana Jezusa z oczu nie spuścić, to On już nas doprowadzi do końca, a jak uzna, żeśmy już bardzo zmęczeni, to się odwróci, skinie, a dusza się z łachmana otrząśnie i pójdzie wolna. Młody to bardzo życie czuje i ziemię, jak świeża glina, ale ty się nie zabłąkasz. Zobaczysz, potem ci coraz lżej będzie! To nic, byle cię sumienie nie gryzło. Oj, byle człowiek siebie dopilnował, dosyć mu, bardzo dosyć!
Dzwonek się ozwał. Niemirycz otworzył, w progu stał plenipotent Bratkowski.
— Pora nam, panie łaskawy.
— Jużem gotów — odparł Niemirycz raźniejszym głosem.
Ksiądz go jak syna za szyję objął i ucałował.
— Moje dziecko, a do siostrzyczki prędko zajrzyj. Ja jej dałem słowo za ciebie.
— Dobrze, dobrze! Dziękuję księdzu.
— A zaco, zaco? Jedź zdrów i wracaj spokojny. Ja tu zostanę, pacierze dokończę.