Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jestem!
— Już?
— Od rana.
— Człowieku, toć już szósta. Kiedyż my się zobaczymy?
— Służę tutaj.
— Ba, kiedy nie mam czasu. Obiad ze stryjem, potem przyjęcie na Wiejskiej. Jutro przyjdę.
— Jakże sprawy idą?
— Tymczasem stoją. Jestem w deptaku towarzyskim. Dotąd nie było czasu na chwilę rozmowy poważnej. Do jutra zatem. Obmyślimy!
Niemirycz głową niechętnie potrząsnął. Odpadła go chęć do roboty, gdy posłyszał o takim „braku czasu“. Zamknął swe biurko i poszedł jeść. Przełknął byle co, tak był zamyślony, a ponieważ odesłał do mieszkania pękatą tekę papierów, postanowił zabrać się do nich wieczorem, żeby nie ulec pokusie rozmyślań i dociekań. Ale los nasunął mu Jackowskiego.
— Nareszcie cię mam! Kiedyś wrócił? Chodź na kolację.
— Dziś wróciłem i właśnie jadłem obiad.
— Co to za gałgany ci z „Dzwonka“! Tydzień temu zamieścili wiadomość o waszym powrocie. Obiecują cały cykl wrażeń i kronik. Ja ich dopiero zetnę! Masz notatki, dasz mi co do jutrzejszego numeru?
— Drukowałeś, com ci przysyłał?
— A jakże.
— A zapłaciłeś księdzu, jakem polecił?
— Jeszcze nie. Nie chciało mi się w głowie pomieścić, że chcesz teraz zapłaty. Nie omówiliśmy warunków, a ten twój ksiądz raz się zgłosił, a potem wcale się nie pokazał.