Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Możeby ksiądz chciał i określił jaką sumę miesięcznie, którąby kasa wypłacała.
Twarz księdza przeciągnęła się żałośnie. Spojrzał na Niemirycza i westchnął.
— Ja nie wiem — rzekł bezradnie. — Ja do niego przywykłem. Ja mówiłem, on radził. My razem tam bywaliśmy. Powiedz, jakże ma być teraz?
Niemirycz się uśmiechnął:
— No, a jakże było, gdy ksiądz mnie nie znał?
— Nie pamiętam. Powiedz, jakże teraz zrobić?
— Matce księdza oddać pod opiekę! — zawołał Andrzej.
— Masz rację — zdecydował ordynat. — Tymczasem mogę księdzu służyć tylko pieniędzmi, bo widzę, że pana Niemirycza nikt księdzu nie zastąpi.
Ksiądz głową pokiwał. Nie umiał mówić komplimentów.
— Nie baw ty tam długo — rzekł prosząco.
Gdy wracali z tej wizyty, obadwaj milczący byli. Gdy się rozstawali, ksiądz uścisnął mocno dłoń towarzysza.
— Już jutro sam będę. Jedziesz... No pewnie, trzeba ci jechać — i tam dobrze czynić będziesz. Ale nie baw długo. Ja ciebie myślą i modlitwą nie opuszczę. Ja wiem, ci bogaci dadzą pieniędzy, ale widzisz, oni ich ze mną nie odniosą. A to ważniejsze.
Nazajutrz Niemirycz wyjechał. W miarę lotu pociągu, mijanych godzin i okolic, myśli jego, dusza cała odrywały się od obowiązków, spraw bieżących, zagadnień filozoficznych; wszystko zasnuwało się mgłą, zapadało w zapomnienie i tylko czuł się młodym, szczęśliwym, kochającym, kochanym. I rwało go coś, i kołatało serce, i drżały wszystkie nerwy i czucia. I pędził