Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Niemirycz podniósł oczy i wbił je w mówiącego. We wzroku był jakby podziw, jakby osłupienie.
— Mam się opamiętać? Ja? Rozkazuje mi pan? Nie pozwala, każe? Mam korzystać z tej chwili? Ano, to skorzystam i powiem i ja panu ostatnie słowo. Wychowała mnie półwarjatka, histeryczka, dlatego nie czuję, jak inni. Nauczyła mnie szanować treść nie formę, myśl nie słowo, człowieka nie jego etykietę z katalogu stanu cywilnego i towarzyskiego. Nauczyła mnie żyć pracą i myślą, być wiernym obowiązkom, kochać, co warte czci, czcić, do czego się dąży. Jestem zdrów, silny, spokojny i szczęśliwy. Sumienie mi nic nie wyrzuca i opamiętania nie potrzebuję, bo nie szaleję, nie niszczę. Służę, rozkazuje mi mój zwierzchnik; jego sprawa jest moją sprawą. Powiedziałem panu, jak ją poprowadzę, to temat wyczerpany. Osobiście jesteśmy sobie obcy. Wypadkowo noszę pańskie nazwisko, ale pan mi nie był ojcem dotychczas, a ja pańskim synem nie będę nigdy. Mnie etyka nie potrzebna, ani służyć będę hipokryzji, kiedy mnie stać być człowiekiem.
— To przepadnij i bądź przeklęty! — zacharczał stary.
Drzwi zawarły się z trzaskiem. Niemirycz chwilę patrzał na nie z bezmiernym wstrętem.
— I to wszystko dla szmatu torfowisk — wyszeptał, wzdrygając się. — Wszystko przemógł, wszystko zniósł dla takiej wygranej, dla takiej ambicji. To życie!
Chodził wzburzony po pokoju, gdy drzwi się otworzyły. Zajrzała otwarta, marsowata twarz Kęckiego.
— Pan sam? To proszę do mnie. Mam gościa. Niespodzianie Jaśka mi zjechała. Wypijemy razem herbatę.