Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O, z miłą chęcią — odparł szczerze Niemirycz.
Przeszli w koniec korytarza i odrazu na wstępie rozjaśnił się młody człowiek na widok Jaśki. Już gospodarzyła przy samowarze i powitała go po koleżeńsku z widoczną uciechą.
— Co to? Niemirycz był u pana! — zawołała bez ceremonji. — Ojciec dowiedział się o tem od numerowego i odchodził od zmysłów ze strachu.
— Dlaczego?
— Ano, że pana zastrzeli. Ja wiedziałam, że się obejdzie bez rozlewu krwi i skończy tylko na wylewie żółci.
— Tak, trochę mu było nieprzyjemnie.
— Nie żartuj. On może dostać apopleksji — wtrącił Kęcki. — To człowiek doprowadzony do ostateczności.
— Ależ ojcze! To człowiek, który wszystkich doprowadza do ostateczności. Zamęczył już wszystkich wkoło siebie. I panu widocznie dogryzł, bo pan ma aż oczy wciągnięte w czaszkę. Proszę zapić żółć herbatą, w braku nektaru, i nie myśleć o tym trucicielu. Obadwaj wyglądacie jak skazani w przeddzień wykonania wyroku. A toć przecie my wygramy.
— Wygramy, wygramy — zamruczał Kęcki. — Już mi ta sprawa tak dojadła przez całe życie, że mi się wierzyć nie chce, żeby się kiedy skończyła. Ten manjak wymyśli coś, żeby jeszcze ciągnąć.
— Nie, będzie się bał poruszenia historji o tych chłopów świadków. Zapowiedziałem mu to.
— Et, pan nie zrobi tego, a on niczego się nie boi. Wie pan, przekonałem się, że im kto lepiej zna paragrafy prawne, tem jest niebezpieczniejszy dla spokojnego bliźniego. To już zbój wykwalifikowany.