Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nic, nie wiem.
— To ten, co to utłukł tę starą na Granicznej, będzie temu ze trzy lata. To jego zesłali i w drodze zmarł, a to się po nim zostało: troje starszych, a czwarte się ulęgło, jak już pod kluczem siedział. No, prowadź mały, bo ziąb.
Poszli. Draby spotykali znajomych, zamieniali czasem sygnał, parę słów, wreszcie jakaś paczka uprowadziła Lampę, któremu Niemirycz dał pięć rubli.
— Daj mu pan mały guzik — zdecydował Kacperek niech zaniesie żonie. On także mularz.
Lampa przyjął datek bez słowa podzięki, ponuro rzucił okiem na Niemirycza i odszedł.
— Jadowita bestja — mruknął Kacperek — i głupi. Nic z niego nie będzie porządnego, rzeźnik! Zakłuje kiedy jakiegoś opasłego wieprza i skończy, jak Grajcarek. To ciężkie jest i nie ma humoru. Ot frajda: z wieprza ukroić sadła, wydrzeć żywcem szczecinę, żeby kwiczał, ot frajda! Okraść sto razy i nie dać się złapać, to sztuka, a rznąć — głupota!
— Tu mama! — odezwał się chłopczyk, stając u drzwi walącej się rudery.
— Wstąpię i ja — rzekł Kacperek. — Ciekawym, czemu ta Zośka od Grajcarka tak na psy zeszła? Znałem ją, gładka była dziewczyna.
— To nieślubni byli?
— Nie. On ją z wojska przywiózł, aż z Odessy.
Dzieci poszły prosto do drewnianej oficyny, po schodach jak drabina, aż na strych. Światło błyskało przez szczelinę drzwi. Weszli. Była to klitka z desek, wiatr po niej hulał, chybotał płomykiem lampki. Był tam też tylko barłóg, stolik, a raczej deska na cegłach; po kątach kupy śmieci i zimny, żelazny piecyk. Na