Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Myślałem, że oddasz wszystko. Ano, ty lepiej wiesz, ile ci trzeba. Ja zaraz to odniosę.
— Zaraz? Toć noc. Ograbią, księdza nad Wisłą.
— Jakże czekać do rana! Myślisz, noc i teraz? Toć mróz, głód cięższy, tyle czarnych godzin, tyle czarnych myśli. Nie godzi się. Pójdę.
Zdjął z wieszadła płaszcz swój zimowy, niegdyś czarny, obecnie oliwkowy, niegdyś watowany, obecnie dziurami podszyty i, ubierając się powoli, rzekł wreszcie:
— A może i rację masz, że gotów jeden zabrać, coby dla wielu starczyło. Takiego to gdzieindziej nazywają kapitalistą, ale nad Wisłą to się nazywa zbój! Trochę mi niepewnie, ale ty chyba ze mną pójdziesz.
— Mam masę roboty. Niech ksiądz odłoży do jutra.
— Nie, nie można. Zimowa noc! No, to już pójdę sobie z Panem Jezusem tylko. Dobranoc. Dziękuję ci.
Zaczął szukać kapelusza, laski, wzdychać, postękiwać, aż wreszcie Niemirycz roześmiał się i rzekł:
— No, idę już, idę, bo widzę, że ksiądz się nigdy sam nie zbierze.
Gdy wychodzili, ksiądz spytał:
— A masz ty z sobą parę groszy? Bo to widzisz, bardzo się zdać mogą. Bo to widzisz, my do Emmaus idziemy, pana Jezusa spotkamy pewnie. W chwale nie przyjdzie, ale nagi, głodny, zziębnięty. Co Mu dasz?
Niemirycz wziął z szuflady część złota i wyszli. Noc była istotnie straszna, zimna, wietrzna, dżdżysta. Na ulicach było już, jak zwykle po północy, pusto. Snuły się ulicznice, hulaki, pijacy, czasami przemykał