Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wedle tego, to ksiądz ma prawo do tych wszystkich pieniędzy, bom syty, odziany, zdrów, nie mam długów ani rodziny, mam zarobek i dach.
— No, pewnie. Tyś sam tak dowodził.
— Więc mi ksiądz nic nie zostawi?
— Może ta, którą kochasz, uboga jest, to daj jej... — pomyślał i zawahał się: — to daj połowę.
— Nie, bogatsza jest ode mnie.
— To źle. Trzeba, żebyś i jej pilnował. Nie daj wydawać wiecej na siebie, niż co niezbędne. To, widzisz, wtedy będzie i wesoła, i zdrowa, i kochająca. Miłość tem zamożniejsza, im więcej daje, a przytem to najlepszy interes.
— Świetny, daje bajeczne procenta wdzięczności! — zaśmiał się szyderczo Niemirycz.
— Nie szydź. — Ksiądz się obejrzał po kątach. — Nie szydź. Niczego mi tak nie strach, jak szydzenia. Zdaje mi się, że zły duch przyleci i zachichocze. Boję się szyderstwa. Tego to pewnie nawet Pan Jezus się bał. Już lepiej klnij, bluźnij, ale nie szydź. A przytem, dając z miłości, sobie się daje, swej duszy czyni uciechę. Jeśli dając myślisz o wdzięczności, to pożyczasz jak lichwiarz. Ty daj, wszystko oddaj, myśl, jak jeszcze więcej dawać, z siebie czerp, a o resztę się nie troszcz. Żadna wdzięczność ci nie zastąpi wesela duszy twej miłującej.
— Jednakże wszystkiego księdzu nie dam. Muszę zostawić dla siebie.
Rozsunął złoto na dwie części. Ksiądz śledził jego rękę, a gdy młody człowiek mniejszą część sprzątnął do szuflady, westchnął.
— Jeszcze źle? — uśmiechnął się Niemirycz.