Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Stał się giętkim i układnym, pokornym i cichym, skrytym i chytrym. Manowce mu były drogą, a noc dniem. I nie mogła żadna jasność ożywić jego duszy, bo w niej nie postało nigdy ofiarne uczucie.
Aleksander Świda był człowiekiem, Czaplic był płazem, płazem o tysiącznych, mieniących się łuskach, których żaden cios nie mógł dosięgnąć i przebić.
Wschodzące słońce, co żegnało partję na wysepce, widziało też powrót pana Dominika z miasteczka.
Jechał powoli spokojny i bezpieczny. W kieszeni miał glejt murawjewowski i patrzał z rozkoszą na swe łany i lasy, mury dworu i stada bydła, na całe swe państwo, które się nie bało powstania i rabunku, konfiskaty i administracji, które szanować musiał kozak łupieżca i urzędnik pijawka!
Uśmiech dumy okolił na chwilę śniadą jego twarz.
On jeden wiedział, ile to państwo kosztowało go w życiu, ile przeszedł, nim od syna zrujnowanego szlachetki, oficera rosyjskiego, dorobkiewicza, doszedł do celu, zanim wypełnił marzenie mozolnego życia, którem było bogactwo.
Ba, on od dziecka dostrzegł i przeczuł, jaką dźwignią jest złoto; z kruszcu robił piedestał pod swą wielkość i gdy wreszcie wstąpił nań, spostrzegł z zadowoleniem, że królował nad innymi: nad tymi szaleńcami, co budowali podstawę z poświęceń i ofiar, z pracy cichej, ze zdolności i nauki!
Im się budowa kruszyła pod stopami, upadali, ginęli, a on stał i rósł w potęgę.
Ach, żeby złoto, którem rzucał Czaplic, żeby te dukaty węgierskie z Matką Boską mówić mogły!...