Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na brzegu przez chwilę zostali tylko dwaj Świdowie.
— Rzuciłeś wszystko? — spytał Kazimierz.
— Niewiele miałem do rzucania.
— I idziesz z nami?
— Nie, idę za tem! — podniósł rękę, wskazał na czerwony szmat jedwabiu na niebie. — Gdy go nie stanie, odejdę.
— A teraz co myślisz?
— Opowiem ci plan w drodze.
— Chodźmy zatem! Hej sygnalisto!
Róg zadął znowu. Ostatnie czółno odbiło od brzegu, prześlizgnęło się wpoprzek rzeki, znikło w gąszczu tataraków.
I zapanowała cisza. Ludzie, czółna, wszelki ślad partji przepadł w oczeretach i łozie.
Tylko czasami, gdy rzedniały zarośla, migał szkarłatny sztandar coraz niewyraźniej — i dolatywał jaki urywek pieśni Żelisławskiego, coraz ciszej. Aż jedno i drugie rozpłynęło się w oddali, zamajaczyło, zamgliło się — i zgasło. Na wysepce było znowu pusto i głucho i dogasały tylko resztki ognisk...