Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chodzą na nas. Jest ich pięć tysięcy, nie licząc kozaków.
— To być nie może! — przerwał jeden z powstańców. — Nie mogą znać jeszcze naszego schronienia; a przytem Czaplic, który do nich jeździł na wywiady, przysłał nam przed chwilą rozkaz pozostania w miejscu do trzech dni.
— Zapewne! — odparł gwałtownie Świda. — Czaplicowi bardzo chodzi, by Moskale nas nieprzygotowanych zmietli co do nogi! Ma za to dostać glejt murawjewowski dla siebie, może urząd, order lub pieniężne wynagrodzenie.
— Jak śmiecie szkalować naczelnika powiatu, człowieka ze wszech miar szanowanego! — zawołał ten sam powstaniec, porywając się z ziemi.
Aleksander zbladł strasznie, ale zdołał pohamować wybuch.
— Mówię, com widział i słyszał. Nie szkaluję nikogo. Zdaję raport przed naczelnikiem. Moskale dziś tu będą w pięć tysięcy! Czaplica nie szanuję — mam go za zdrajcę, nikczemnika i zaprzedańca, i gotówem to stwierdzić faktami.
Powstańcy zamilkli.
— Jakiemi faktami? — spytał Kazimierz.
— Żem go widział i słyszał wśród Moskali w miasteczku, sprzedającego naród i kraj za bezpieczeństwo dla siebie, na co mam świadka Żelisławskiego. Dlategom tak spieszył tu. Chciałem was ostrzec, i zanim świt wejdzie, wyprowadzić stąd partję. Powiedziałem wszystko, naczelniku!
Skłonił się i odstąpił do dalszego ogniska. Kipiał cały.