Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rozrzuconą wszędzie broń, dzież, zapasy i najróżnorodniejsze przedmioty codziennego użytku i kołując wśród obozu, zbliżał się do światła, przy którem panował jeszcze ruch; kilku starszych i naczelnik siedziało tam gwarząc półgłosem. Kazimierz drgnął na widok wodą zlanej, obszarpanej postaci, co się jak widmo zatrzymała przed nim.
— Aleks, czyś to ty?
— Z raportem. Jak mi rozkazano, śledziłem Moskali.
Naczelnik wstał, a z nim wszyscy. Wszystkie dłonie wyciągnęły się do Aleksandra. Chwilę nikt nie zdołał przyjść do słowa.
Potem każdy porwał w ramiona młodzieńca, witano go, ściskano, jak brata lub syna.
— Hańba temu, kto cię o zdradę posądził — krzyknął jeden.
— Byłem pewny, że cię ujrzę wśród nas! — szepnął Kazimierz. — Wysłałem cię wszakże sam po rozkaz do twojej władzy!
Aleksander uśmiechnął się lekko.
— Masz słuszność! — odparł. — Jestem teraz na wasze usługi.
— Siadaj zatem i spocznij! Czyś przepłynął rzekę?
— Spieszyłem bardzo, bo raport ważny!
— Mów zatem, coś widział i słyszał.
Umilkli wszyscy i usiedli. Aleksander stał tylko jeden wyprostowany, jak podwładny wobec zwierzchnika.
— Moskale do rana stali rozrzuceni. Od południa zaczęto ich gwałtownie ściągać do miasteczka. O partji już wiedzą i znają wysepkę. Za parę godzin wy-