Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

uważając żart za zgodę, już podawał Aleksandrowi siwą swą świtę.
— Widziałem ci ja, paniczu, wiele wypraw — gwarzył, ubierając go troskliwie, jak dziecko — i różne czasy minęły ze mną. Oj wiem ja, wiem, że nie do chwały panicz idzie, ale kiedy taka wola panienki...
Zamilkł, podumał, popatrzał na młodzieńca, i nagle do kolan mu się pochylił, jakby o łaskę żebrał.
— Paniczu — rzekł ze łzami — a nie dajcie się zabić tym łotrom! Wasze życie takie drogie dla mojej panienki.
Świda podniósł oczy zdumiałe.
— Oszalałeś, stary! — zawołał.
— Nie, panie! Śmierć za wami chodzić będzie, jak cień — ale Makarewicz dobrze wie, że kulka w piersi mniej was zaboli, jak ją wasza strata. Pamiętajcie to, paniczu, i gdy można, zejdźcie z drogi zguby. Niech moje oczy jej troski nie widzą!
Młody człowiek głową potrząsnął.
— Coś ci się roi! — rzekł smutno. — Jeśli padnę przy ostatnim Moskalu — w dzień triumfu, — panienka będzie szczęśliwą; jeśli zginę w ostatniej porażce, nie będzie płakać po mnie — ale po kraju! Bywaj zdrów, poczciwcze! Obydwaj my — jednej pani słudzy i nic więcej!
Skinął mu ręką i ruszył szybko przed siebie, w stronę miasteczka.
Co myślał, mówił szczerze, ale pomimo to, żeby świat cały i wszystkie potęgi stanęły razem, by go zawrócić z drogi, którą szedł — nie uległby żadnej.
Na rozkaz Władki z równym spokojem wstępo-