Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

straży w Sterdyniu, żeby służyć panience. Pan mój kazał jej nie odstąpić aż do śmierci i pilnować jak swoje dziecko. Teraz, że niepokój, a panienka młoda, broń Boże się narazić może, więc ciągle się kręcę koło dworu. W razie potrzeby zastąpię, gdzie niebezpiecznie! Ot i dziś dobrze się stało, chciała sama gonić panicza!
— Co każe? — zapytał Świda, zwracając się z powrotem.
— Kazała paniczowi to oddać!
Strażnik wyjął z zanadrza dwa pistolety i nóż myśliwski, woreczek kul i róg prochu.
Świda obejrzał broń i ukrył za odzież. Władka pamiętała o wszystkiem.
Makarewicz oglądał go bystro od stóp do głowy, jakby chciał sobie wrazić w pamięć tę nową twarz, co nagle występowała widocznie dla niego na pierwszy plan.
— Czy nie moglibyście odprowadzić mojej klaczy do Luchni? — zagadnął Świda po przestanku.
— Mogę wszystko, co pan każe! Klacz niepotrzebna — hm — wyprawa piechotą pod noc — hm. hm! Ażeby to też, z przeproszeniem pańskiem — zrobić handel na odzienie.
— Co takiego?
— Handel, proszę pana! Wieczór — wilgoć — doprawdy, że panu cieplej będzie w mej sukmanie, niż we własnym surducie.
— Oho, stary Makarewicz filut! — uśmiechnął się Świda na to omówienie. — Myślisz mi oczy zamydlić! Cieplej ma mi być, co?
Dawny lokaj zmrużył oczka z głupia frant, ale