Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

znajomej panu! — rzekła, jakby przypominając zajęcie naznaczone.
— Wiem! O świcie orzeł nasz będzie u drzewca, a ja na stanowisku! Żegnam was, może już nie zobaczę — ale wy się nie będziecie wstydzić mego wspomnienia, o nie! Żegnajcie!
Otworzyła mu drzwi do ogrodu. Skłonił się, spojrzał raz ostatni, jasno, prawie radośnie, i wysunął się na żwirową ulicę.
— Do zobaczenia! — szepnęła.
Goniła za nim wzrokiem — odwołać chciała. Poco? Wiedziała to dobrze, bo po chwili wahania, spuściła swą delikatną główkę z westchnieniem.
— Naco ma wiedzieć! — szepnęła do siebie. — Będzie mu ciężej umierać!
Postać Świdy znikła za drzwiami. Dziewczynka skroń oparła o uszak drzwi, podniosła oczy w górę, zadumała się smutno.
— Nie powstydzę się go, o nie! — szepnęła po chwili. — I nie powstydzi się go Polska.
Zamilkła. Dwie łzy zadrżały na rzęsach, lecz je starła prędko, i poczęła półgłosem modlić się za kraj i lud...