Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Świda wstał.
Wzrok miał błędny, rysy kamienne, włosy przez noc zbielały pasmami.
Jak automat wziął dziecko, machinalnie sięgnął po naczynie z mlekiem i karmił je, nie mówiąc słowa. Piło biedactwo chciwie, połykając razem łzy. Nikt go dziś nie pieścił, nie całował, a matka spała tak długo, tak twardo.
Ojciec ją wyniósł z chaty daleko, na ziemi posadził i odszedł. Płakałaby ze strachu, ale psy przyjaciele przybiegły z powitaniem, poczęły ją lizać po twarzy, wokoło wyprawiać swawolne kroki. Więc się uspokoiła i bawiła z niemi.
A Świda wrócił do chaty, nad żoną się pochylił, pocałował zimne usta, na piersi Częstochowski obrazek położył, złotych włosów garść odciął i w zanadrze schował, z palca zdjął obrączkę. Czynił to wszystko z nienaturalnym pośpiechem, bez jęku i rozpaczy, jak drewno znieczulał.
Potem nad nią stanął i chrypliwym głosem wybełkotał:
— Nie będzie cię obca ziemia gniotła, cudzy grób ziębił, nie będzie! Nigdyś ty mnie próżno nie prosiła, nigdy! A tyś mi odeszła zato! Coś chciała, czyniłem, i uczynię, wiesz, żem ci wierny był! I odeszłaś! Już ja teraz nie twój, niczyj! Ale ci wszystkiego dochowam, śpij cicho, nie będziesz w tej ziemi leżała!
Wióry leżały u komina, zebrał je, wziął też siekierę z chaty, strzelbę i dziecka garstkę odzieży, zresztą nic, i wyszedł, zawierając drzwi za sobą.
Na dworze począł spokojnie rąbać suche drwa