Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie cała odejdę. Życie i krew dałam dziecku i czem ja ci byłam, ono będzie. Musisz zostać, musisz. Weź je i oddaj matce tej wielkiej, tam daleko. Oddaj, i żyj dla mego dziecka, musisz żyć, bo ci je zostawiam po sobie na osłodę, na kochanie, bo ci je oddaję, jak oddałam orła wtedy, jak oddałam ci serce, duszę — wszystko!
Rozpacznym ruchem objęła jego głowę i ostatniemi łzami błagała i ostatnim jękiem.
Nieludzki dźwięk wydarł się z gardła Świdy za całą odpowiedź. Chciała więcej niż śmierci, niż krwi, niż katorg, chciała życia, kazała zostać bez siebie.
Zrozumiała ów dźwięk i, uspokojona w swej ostatniej żałości i niepokoju, przytuliła złotą główkę do niego i, zamknąwszy oczy, zamierała wyczerpana do reszty wybuchem.
Raz jeszcze podniosła powieki i wyszeptała już bez dźwięku:
— Tak ciężko w obcej ziemi! O moje mogiły! Ach, jak tutaj grób cudzy będzie i zimny! O Marjo, Marjo, nie opuść moich na ziemi... Aleks, żegnaj!
Więcej nic nie wyrzekła i niewiadomo kiedy odeszła, bo bez jęku umarła i w wielkiej ciszy...
Ramię Świdy wciąż było wsunięte w jej rozplecione warkocze i nikt się nie poruszył.
Na polanie w głębi rozlegały się wycia przeraźliwe, to kujoty, zwabione krwią, szarpały zwłoki Czaplica, a psy z osady, strwożone tą ucztą, wtórowały przeciągle drapieżnikom.
Nareszcie słońce zalało jasnością izbę, a dziecko głodne, zziębnięte, płaczem napełniło chatę, zbudziło ojca.