Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wciąż krew, ułożył ją wygodniej, rozebrał, wody podał.
Wypiła i zemdlała po raz drugi, z bladością śmierci na twarzy, z okropnym kurczem bólu w rysach. Uciekało z niej życie szybko...
Wieczór zstąpił na ziemię, księżyc w pełni z za boru zajrzał na polanę i wszedł przez otwarte okna do chaty. Cicha była i martwa, nie taka jak wczoraj, nie taka jak zawsze — leżała, jak wymarła i pusta.
Oczy konającej rozwarły się raz jeszcze. Leżała bez ruchu na swem skrwawionem posłaniu, blask miesiąca ślizgał się po jej rozrzuconych, złotych włosach, po bieliźnie poznaczonej wielkiemi płatami krwi, po rękach odrzuconych bezwładnie, zaglądał w te oczy ciemne, co jedne tylko żyły jeszcze wśród lic bez koloru i ruchu.
Powiodła niemi po sprzętach chaty, żegnając przedmiot każdy, jak towarzysza i przyjaciela, a wreszcie spoczęła gasnącemi źrenicami na kołysce trzcinowej, gdzie dziecko zmęczone płaczem, usnęło wreszcie. I wtedy źrenice zadrżały, rozbłysły tęczą łez, chciała coś powiedzieć, nie mogła.
Za każdym oddechem trochę krwawej piany osiadało na wargach, twarz kurczyła się bólem, bielała coraz bardziej.
Wówczas kobieta zebrała resztę sił, podniosła rękę, wyciągnęła ostatnim wysiłkiem. Sztywniejące palce spoczęły na pochylonej, jak gromem przybitej głowie mężczyzny. Klęczał u tego posłania sam śmiertelnie tknięty.
Podniósł głowę, spojrzał suchem, okropnem spojrzeniem rozpaczy na to kochanie całego życia i dźwi-