Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Oślepły furją na tego szatana, biegł bezbronny, ale ten go nie dopuścił do siebie i o obronie nie myślał.
Gdy Władka padła, chwilę stal jak gromem rażony, potem zacharkał dziko, strzelbę na ziemię postawił, lufę do ust wziął, nogą pociągnął za cyngiel. Huk się rozległ, czerep rozprysnął w sztuki i potwór się zwalił na ziemię głucho. Nie takiej on zemsty chciał, pomylił się, pomylił...
Świda zawrócił oszalały, bez głosu już, bez myśli porządnej. Na ręce wziął nieszczęsną i niósł machinalnie do chaty, sam nie wiedział, co się z nim działo, zataczał się, odchodziły go zmysły.
Na posłaniu ją złożył i osunął się sam na ziemię bez czucia też i sił, i życia.
A dziecko zostawione samo, płakało rozpacznie, potem zmysłem zachowawczym wiedzione, poczęło się czołgać ku chacie, i nagle do uszu zmartwiałego Świdy przedarł się jego płacz i wołanie:
— Mamo, mamo! Tata, tata!
Ocucił się i rzucił do drzwi. Maleństwo zmęczone leżało u bramy, a ujrzawszy ojca, wyciągnęło doń rączki z prośbą o ratunek.
Podniósł je z ziemi i wrócił do chaty ze swym ciężarem. Strwożone wyrazem twarzy ojca, szlochało rozpacznie, garnąc się do niego.
I nagle na ten głos źrenice Władki podniosły się zwolna, duch jej odchodził już, serce zamierało, ale na ten dźwięk duch wrócił raz jeszcze, a serce raz ostatni zabolało w poszarpanej piersi.
— Władko! — krzyknął Świda z wybuchem.
Obudziła się w nim energja nadziei.
Do rany się rzucił i obwiązał, tamując sączącą się