Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ojciec jej krzyżyk zakreślił nad czołem i wziął na ręce, długo jednak uspokoić się nie dała.
Potem noc zapadła i Sam zmęczony zasnął jak drewno w drugiej izbie na posłaniu z trawy suchej i liści.
Około północy niemowlę zbudziło Władkę cichem kwileniem. Tylko matka posłyszeć je mogła.
Wstała ostrożnie, Świda spał, uśmiechając się przez sen. Kobieta utuliła głodne maleństwo i uśpiła je potem u piersi, zapatrzona w nie, nucąc półgłosem. Między mężem i dzieckiem nie bała się teraz niczego, szczęścia jej nie mąciła żadna trwoga, żadna zmora. Zapomniała o Czaplicu.
Tylko ją czasami tęsknota ogarniała, marzyły jej się zielone rozłogi i szumiące sosnowe bory i jakby zapach zbóż ją zalatywał. Nie mówiła o tem Świdzie, bo i poco przypominać, co minione. Ale teraz on spał, więc dziecku swemu skarżyła się piosenką smętną i żałosną:

Stoi jawor wedle drogi,
Jawor zieloneńki,
Ginie kozak w obcej stronie,
Kozak młodziusieńki.

Urwała w pół tonu i zamyśliła się.
A Świda przez sen się poruszył i niewyraźnie wyszeptał: „Władko, moje kochanie“.
Młoda kobieta otrząsnęła się z wrażenia. Wszystko jej drogie było tutaj — nie miała prawa tęsknić.