Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na widok dwu drabów z bronią, samotnik sięgnął także po sztuciec oparty o drzewo i czekał spokojnie zaczepki.
Był wysoki, silnie zbudowany, młody jeszcze, ale niesłychanie wynędzniały i mizerny. Miał na sobie strzępy odzieży, na nogach strzępy butów, na głowie resztki kapelusza. Tylko twarz jego nie była ani znękaną, ani zmęczoną.
Owszem, uśmiech się po niej błąkał, a w bystrych oczach świecił spokój i zadowolenie.
Wyprostowany, z palcem na cynglu broni patrzył śmiało w oczy przybyłych. Nie był ani zbójem, ani złodziejem. Podobał się staremu.
— Dzieńdobry — pozdrowił go pierwszy.
— Dzieńdobry — odparł podobnież obcy, opuszczając broń.
— Zwabiliście nas siekierą. Oddawna tu jesteście?
— Od wczoraj.
— A zdaleka?
— Z Europy.
— Prosto?
— Nie. Pracowałem w New Yorku pół roku.
— Myślicie się tu osiedlić?
— A tak. Wyznaczono mi tutaj iść. Możem na cudzy grunt zaszedł?
Simsonowie zaśmiali się unisono.
— Tu niema cudzego gruntu. Gdzie spojrzysz, osiadaj, a coś zdobył, twoje. Jak zginiesz, to także twoje. My tu osadę mamy niżej nad potokiem. Dobra okolica, ale ciężko żyć, chyba tak jak my gromadą. Was ilu?