Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/329

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzie. Nie spowodował go trop niedźwiedzi, ani Indjan, ani zaginięcie bydła; powodem zajęcia i niepokoju było parę świeżych drzazg drzewa, które w potoku wyłowił i do chaty przyniósł Sam Simson, najmłodszy syn Jakóba. Drzazgi były siekierą odcięte i wzbudziły tysiące przypuszczeń i obaw.
— W górze potoku ktoś wali hajkory!
— Ale kto? Pewnie biały!
— Tożbyśmy go dotychczas widzieli.
— Tędyby przejeżdżał z Zachodu.
Stary Simson zakończył dysputę:
— Weź, Sam, strzelbę, pójdziemy we dwóch na zwiady. Wy, chłopcy, do roboty!
Poszli tedy. Ojciec naprzód, syn za nim, nie mówiąc słowa do siebie. Puszczę znali jak swój dom, to też po godzinie marszu usłyszeli przed sobą donośny, miarowy łoskot siekiery.
— Przy małpim moście — szepnął stary.
— Aha — mruknął młody nadsłuchując.
— Tęgo rąbie, a i bydło ryczy. Osadnik.
— Chodźmy, ojcze — rzekł syn niecierpliwszy.
Nielada ciekawością był nowy człowiek dla tych pół dzikich skwaterów.
— Powoli. Ostrożność nie zawadzi, Sam.
Pół pełznąc, pół idąc, zbliżyli się kroków kilkaset, las zrzedniał, a siekiera rozlegała się tuż. Podsunęli się na skraj gąszczu i zajrzeli.
Przed nimi jeden człowiek rąbał spokojnie pień stuletni, kilka zwalonych leżało wokoło nad potokiem.
Simsonowie podnieśli się z ziemi o dwa kroki przed nim.