Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

parł z łagodnym uśmiechem. — Czego się mam lękać tego gada? Co on mi weźmie — nic, co warte żalu, ani twego kochania i szacunku, ani duszy i wiary, ani spokoju czystego sumienia. Zabiorę to z sobą, gdy padnę, a garść kości i ciała niech bierze... Nieprawdaż i ty się go już nie boisz?
— Byle nie zostać bez ciebie — wymówiła żałośnie.
— Nie rozłączy nas Bóg — odparł z wiarą stanowczą.
Nie, nie lękała się już niczego. Jej uczeń przerósł mistrzynię, teraz ona patrzyła ku niemu przejęta, owładnięta czarem takiego bohaterstwa i spokoju. Nie, nie lękała się już Czaplica.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz „Anna Luiza” przyjęła ich na swój pokład.
Oparta o parapet Władka wejrzeniem ulgi żegnała miasto, ziemię i tłum łudzi przypatrujący się wyjazdowi. Wychodźców było sporo na statku, przeprowadzali ich krewni i znajomi, słychać było płacz i westchnienia, kwilenie niemowląt, przestrogi, prośby o wieści. Jej tylko nikt nie żegnał, i ona wrócić nie będzie mogła do kraju.
Statek dał pierwszy sygnał. Hałas się wzmógł, ludzie zaczęli krzyczeć, tłoczyć się do odwrotu. Spojrzała po tłumie, bezwiednie szukając znajomej twarzy, daremnie.
Po drugim sygnale ściągnięto mostek łączący z lądem, czarny słup dymu uwieńczył komin parowca.