Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zobaczyła go nad ranem Władka, czuwająca w strasznej trwodze noc całą.
— Miałeś wypadek? — spytała, rada, że żyje jeszcze.
— Miałem! — rzekł głucho — Spotkałem upiora!
— Czaplica! — krzyknęła.
— Czaplica! — potwierdził.
— Już! Już idzie po nas! — jęknęła.
— I na mojej woli był i dałem mu żyć — rzekł spokojnie. — Takie już moje przeznaczenie!
— Coś zrobił, Aleks?! Gdzie on?
— On tonął! Opadnięto go na moście i zapewne ograbiwszy, rzucono w wodę. Byłem o krok, poszedłem ratować. Chwyciwszy, poznałem kto...
— A on, on! Widział ciebie?
— Widział, bo otworzył oczy, zanim go w łódź włożyli.
— A zatem, już po nas! — wymówiła głucho, osuwając się na krzesło, osłabła.
— Boża wola! — wymówił poważnie. — Nie mogłem mu dać zginąć martwemu w omdleniu, nie mogłem, bo kiedyś przed sądem Bożym staniemy i nie chcę być nazwan tam zbrodniarzem, by się on zrównał ze mną. Dwa razy go wyratowałem może sobie na zgubę, nie przemogę woli Bożej i mego przeznaczenia, ale zabić go bezbronnego nie potrafię!
Władka spojrzała ku niemu. Twarz miał pogodną, a w oczach wielką jasność, a tak przejrzyste były jego sokole źrenice, że się przed niemi powstydziła swej słabości i lęku.
— O Aleks, jakiś ty wielki! — szepnęła.
— Takim, jakimś mnie chciała i zrobiła — od-