Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wnętrznym żarem, patrzał błędnie w pułap, nie opędzał się przed robactwem, nie sięgał jadła.
Kacap parę razy chciał mu zedrzeć amulet z obnażonej, wyschłej piersi. Wówczas trup ten się ożywiał, oczy zapalały się iskrami wściekłości, podnosił chude ręce nad głową, rzucając się na posłaniu, mruczał coś dziko, mową swego kraju, jakieś zaklęcie, groźby, czy modlitwę do Ałłaha.
Perfiło cofał się wylękły. Imponował jego grubej zabobonnej naturze ten szept kabalistyczny. Odkładał grabież na potem.
Aż dnia pewnego znudził się. Siedział w budzie, chcąc zamęczyć Aleksandra, torturą zdobyć pieniądze, które, jak sądził, ten gdzieś ukrył. Wreszcie dokuczyło mu pastwienie się bezowocne, zatęsknił za wódką, przypomniał o łachmanach zmarłych, wieczorem rozkuł towarzysza i poszedł.
Powstaniec chwilę był jak ogłuszony spokojem.
Głos Czerkiesa obudził go z martwoty.
— Wody! — wołał jak zwykle.
— Czemu nie uciekasz? — zagadnął, gdy Świda położył się nieopodal, spełniwszy jego prośbę. — Ile masz lat?
— Nie pamiętam.
— Wyglądasz młody i silny, uciekaj!
— Niewarto! Niema do czego i poco! Już niewiele męki, umrę niedługo!
— Szkoda ciebie! Żebym był zdrów, ucieklibyśmy razem na Kaukaz, w góry! Twój kraj dalej?
— Oh, dalej! — westchnął z tęsknotą.
Położył głowę na wilgotnej ziemi i zasnął z myślą o kraju... I śniły mu się brzozy białe i krzyże po roz-