Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Umiem już cepem walić. Cztery dni z dziadem młóciliśmy: Łupu cupu, cupu łupu!
— Ale, aż tu słychać było!
Tu Bartnik trącił Orlika i szepnął:
— Surmę przyniosłem, leży w łozach. Zadmiem po wieczerzy. Ja cię nauczę!
Zasiedli do posiłku. Jasny chleb pożywali i złotą patokę i mieli wrażenie, że karmią się słoneczną mocą lata, co tę pierwotną żywność człowieczą wyczarowało z ziemi rodzicielki.
A potem Pantera dzban pieniącego mleka na stół podał — i zbytnie było rozpalanie ognia na kuchni.
Cichaczem wymknęli się z izby chłopcy i po chwili zajęczała żałośnie surma.
W chacie zapanowało milczenie, a wreszcie po chwili Rosomak zdjął skrzypce ze ściany i począł do tonu tego coś snuć.
— Rapsod naszego lata — rzekł Żuraw.
Bez tchu wrócił Bartnik i Orlik i wszyscy słuchali.
W izbie było ciemno, tylko rubinowa skierka lampki oświetlała Koronę Częstochowskiej, ale oto nad polanę wypłynął miesiąc i srebrną ścieżkę rzucił przez okno.
Przeciągłym akordem surmy zakończył Rosomak swe granie i wstał.
Chwilę jakby się wahał, zapatrzony w miesiąc, aż wreszcie spokojnie rzekł:
— Bartniku, skoczysz jutro rano do dziada i powiesz, że odjeżdżamy.