Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sach, ukołysani brzękiem pszczół, biorących pilnie ostatni pożytek.
Porywały im się z pod nóg stada cietrzewi, a towarzyszyły po drzewach stada zimujących drobnych ptasząt, żerujących gromadnie.
— Patrz — pokazywał Pantera Orlikowi. — Zbierze się taka rożnobarwna czereda: bogatki, modraczki, sosnówki, raniuszki, sikorzy naród. Dobiorą sobie parę zięb i parę dzięciołów i plondruje to gromadnie całą jesień i zimę. Całą puszczę z robactwa obiorą. Włóczy się to, ćwierka, a dzięcioły na alarm krzyczą, jak jastrzębia trwoga.
Czasami ciszę lasu przerywał chrapliwy krzyk sójki lub orzechówki, zresztą, szli w ciszy i tylko szeleściały liście i trzaskały suche gałązki.
Wracając z obchodu ku domowi, skręcił Rosomak na mogiłę Chorążego i odśpiewali mu narodowe pieśni, a potem, milcząc, skierowali się do chaty.
Słońce gasło. Żórawie nie grały, chłodne mgły wstawały z bagien, długie cienie kładły gąszcza. Spotkali wracające z paszy swe bydlątka i wyszedł na ich głosy ku nim żóraw chowany, radośnie witając.
Znaleźli też Bartnika, który przyniósł miodu i świeżego, nowego chleba.
— Jasny jest i jakby jeszcze polem pachniał. Potem nabierze stęchliny śpichrzowej i już zimą go czuć. Więc matka mnie pchnęła rak jeszcze ciepły był, żeby wam smakował!
A miodu tośmy trzy faski naleli — i ojciec już wczoraj pierwsze żyto zasiał!