Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chy łuskać, rydze solić, a piec chlebowy ledwie radził suszeniu tych zimowych zapasów.
Suche, pomyślne, urodzajne było lato, przerywane z rzadka potężnemi burzami. Nagromadzone gorąco wybuchało straszną mocą gromów, krótkich, zwalnych deszczów i znowu wracała promienna pogoda.
Rosomak z Odrowążem miewali bajeczne połowy, bo susza przecięła szlaki rybie i uwięziła je po głębszych dołach. Razu pewnego przywieźli pełną łódkę przepysznych jaziów i okoni, a kiedyś w sadzawie, odciętej od rzeki, wzięli szczupaka potwora „ludojada“ chyba, którego siekierą trzeba było zabić, a potem polecić mrówkom spreparowanie muzealnego okazu. Przy sekcji Żuraw znalazł jakąś bezkształtną masę, wielkości pięści, którą gdy rozcięto, ujrzano wewnątrz resztki metalowego medalika.
Odrowąż zadumał się nad tem i oddał Rosomakowi.
— Lepsze macie oczy! Przypatrzcie się, może to Kodeńska Matka Boska. Miał taką nasz Podlasiak.
Ale najostrzejszy wzrok, ani lupa nie wystarczała.
— Nie mało ludzi na żer rybi poszło w tych bagnach — rzekł Pantera.
— I wielu takich, którymby się pomniki należały.
— Z tamtej strony pomniki tutejsze nie wiele więcej warte, co ta blaszka pewnie! Służbowe księgi tam też prowadzą, trwalsze! — rzekł Rosomak, chowając do zbiorów dziwną zdobycz.
Po jednej ze strasznych burz nocnych rybacy