Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Orda idzie! Kozactwo idzie! Hetmańskie, starościńskie, wojewódzkie wici ogniste: „Kto duży — do znaku, kto słaby — w tajnie boru!“ Wy jeszcze, ojcze, takie znaki widzieli — my już nie, i dlatego myśmy zawsze w duszy smutni!
Zapatrzył się Rosomak w ogień, a wtem chłopcy poszeptali ze sobą i kopnęli się w las. Rozległ się łoskot siekier i wrócili uginając się pod ciężarem rosochatego, smolnego pnia.
Rozchybotali go i cisnęli w środek żaru.
— Łado-Kupało! — zawołał Bartnik. — Płońże, płoń na nasze młode szczęście, byśmy doczekali ognistych wici — do Znaku!
— Ot — i nie smęćcie się, Panie! — rzekł Odrowąż. Doczekacie się i wy. Jak żywie duch — to śmierci nie trza się lękać. Sen-ci to tylko czasowy!
A chłopcy spojrzeli po sobie, wyprostowali się, wyciągnęli po żołniersku:
„Jeszcze Polska nie zginęła“ zagrzmiało jak sygnał trąbki bojowej.
Wszyscy powstali i odkryli głowy.
Hej — rubieże dalekie Rzeczypospolitej, hej kresy ciche, puste, zdławione, wyludnione, wymordowane, wysiedlone, zamarłe dla szpiegowskiego oka tryumfującego łupieżcy — kata, kordonami bagnetów i ziemskiej mocy, dokumentami rządów potężnych i kongresów od Macierzy oddarte i z kart wykreślone!
Taki wasz głos i takie w tobie kości i skarby leżą i oczekują na zew od Matki-Pani!